niedziela, 20 lipca 2008

Liryk nietolerancyjny o mieście w którym się duszę

Tego miasta nie powstydziłaby się nawet
Sodoma i Gomora.
Tu życie płynie tak jakby ludzkie myśli
zanurzone były w formalinie.
Między jedną o drugą końcówką
ostrego noża, ciemne twarze wypatrują
swej ofiary.
Energiczne sygnały przeszywają Soho,
niczym lepka zawiesina wydalana
przez londyńskie kurtyzany.
A na obrzeżach z dala od centrum,
olbrzymie stragany opływają
owocami i rąk setkami,
gdzie uwagę dobrego wyboru
zakłóca gromada dzieci
z zakapturzoną mamą
i osiemnastoma wózkami.
Wizja niczym karawana
zdziczałych wielbłądów
co do oazy ciągnie złowrogo.
Nocne życie zaprowadzi cię
w zakamarki zduszonych męskich oddechów
i kobiecych rąk otulonych wokół szyj
wysublimowanych towarzyszek
zakazanego dotyku.
Między zwojami nieco egzotycznych
naleciałości kulturalnych przechadzają
się wyobcowani kaznodzieje.
Proklamując objawienie
z głośnikiem na szyi
w kilkumetrowych odstępach od siebie,
zatopieni w tłumie zobojętnienia
na wszelkie transcendentalne
bodźce poznania.
Są jak władcy echa odbijającego się
od płaszczy przechodniów.
Duszę się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz